Wrześniowa oferta Wojewódzkiego Szpitala w Bielsku-Białej wywołała niemałe poruszenie w mediach społecznościowych. 108 tysięcy złotych brutto miesięcznie dla lekarza medycyny ratunkowej – kwota, która dla większości Polaków brzmi abstrakcyjnie. Jednak mimo upływu tygodni i nagłośnienia sprawy, szpital wciąż nie może znaleźć pracownika – informuje portal Interia.pl. Co takiego kryje się za tą pozornie bajeczną propozycją?
Oferta jak z bajki, a nikt nie chce. Brutalna prawda o pracy, której unikają nawet za fortunę
Problem nie dotyczy tylko jednej placówki. W całej Polsce funkcjonuje obecnie 251 szpitalnych oddziałów ratunkowych, a specjalistów z medycyny ratunkowej jest zaledwie 1213. Braki kadrowe osiągnęły poziom, który zmusza szpitale do desperackich kroków. Astronomiczne wynagrodzenia mają być remedium na kryzys, ale czy rzeczywiście rozwiązują problem?
Przedstawiciele środowiska medycznego alarmują, że ponad 41 procent pracowników służby zdrowia chciałoby zmienić miejsce zatrudnienia lub całkowicie odejść z zawodu. Urszula Szybowicz, prezes Fundacji Nie Widać Po Mnie, podczas sejmowej komisji zdrowia zwracała uwagę na dramatyczne dane – ponad 60 procent medyków szuka wsparcia poza swoim miejscem pracy. Wszystko przez trudne warunki, przeciążenie i coś, o czym wiele osób nawet nie myśli, wybierając się do szpitala.
Codzienność, o której się nie mówi
To, co dzieje się za drzwiami szpitalnych oddziałów ratunkowych, przechodzi ludzkie wyobrażenie. Październik w Suchej Beskidzkiej – pielęgniarka trafia do szpitala ze wstrząśnieniem mózgu po tym, jak pacjentka z 1,5 promila alkoholu we krwi chwyciła ją za włosy i zaczęła bić jej głową o podłogę. Sierpień w Oławie – 72-letni lekarz zostaje opluty i uderzony pięścią w krtań przez 37-latka niezadowolonego z braku długoterminowego zwolnienia.
Maj w gdyńskim Szpitalu św. Wincentego a Paulo – 28-latka z dwoma promilami alkoholu i narkotykami w organizmie atakuje ordynatora, lekarkę i ratowniczkę medyczną. Luty w Legnicy – 31-latek pod wpływem czterech różnych substancji psychotropowych ranił dziewięć osób, w tym jedną ze złamaną kością. To tylko ułamek przypadków z bieżącego roku.
Damian Patecki, przewodniczący Komisji Kształcenia Medycznego Naczelnej Izby Lekarskiej, nie pozostawia złudzeń – szpitalne oddziały ratunkowe są miejscem, gdzie widać niewydolność całego systemu ochrony zdrowia.
Narodowy Fundusz Zdrowia finansuje zbyt mało świadczeń, kolejki do specjalistów rosną, a pacjenci masowo udają się na SOR-y, traktując je jak zastępstwo dla zwykłych poradni. Problem w tym, że te oddziały utworzono do ratowania życia w sytuacjach zagrożenia, nie do rozwiązywania problemów zdrowotnych, które można załatwić w przychodni.
Efekt? Osoby w stanie faktycznie zagrażającym życiu muszą czekać po kilkanaście godzin. Frustracja narasta, emocje sięgają zenitu, a poczucie krzywdy u pacjentów przekształca się w agresję wymierzoną w tych, którzy próbują im pomóc.
System, który zjada swoich bohaterów
Konfrontacja z rozwścieczonym pacjentem to jedno, ale medycy mierzą się również z konsekwencjami prawnymi. Patecki zwraca uwagę na absurdalną sytuację – lekarze i pielęgniarki działający w dobrej wierze, ratujący ludzkie życie, często trafiają do sądu. Wystarczy być wymienionym w dokumentacji medycznej, by później spędzać godziny w prokuraturze jako świadek. Większość takich spraw kończy się umorzeniem, ale stres, nerwy i utracony czas pozostają.
Alkohol stanowi jeden z największych problemów szpitalnych oddziałów ratunkowych. Naczelna Izba Lekarska postulowała wprowadzenie zakazu nocnej sprzedaży alkoholu w całym kraju. Katarzyna Andrusikiewicz, psychoterapeutka uzależnień, podkreśla, że nocna prohibicja mogłaby znacząco ograniczyć liczbę interwencji ratunkowych, których najwięcej odnotowuje się właśnie w godzinach nocnych. Statystyki są nieubłagane – w latach dziewięćdziesiątych przeciętny Polak wypijał rocznie dziewięć litrów czystego alkoholu, dziś w grupie wiekowej od 15 lat jest to już 11 litrów na osobę.
Czara goryczy przelała się w kwietniu 2025 roku, gdy w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie doszło do zabójstwa lekarza. Tragedia zmobilizowała ustawodawców do działania. We wtorek sejmowa Komisja Nadzwyczajna jednogłośnie zarekomendowała zaostrzenie kar – za ataki na medyków grozić ma już do pięciu lat więzienia zamiast obecnych trzech. Wprowadzono też zmianę dotyczącą znieważania – prokuratura będzie mogła ścigać sprawców z urzędu, nie tylko na prywatny wniosek. Grzywny za agresywne zachowanie wzrosną z 500 do nawet 5 tysięcy złotych.
Pieniądze nie kupią spokoju
Patecki wprost przyznaje, że oferta ponad 100 tysięcy złotych to bardzo duże pieniądze, ale one nie rozwiązują fundamentalnego problemu. Warunki pracy są dramatycznie złe, a sama robota to koszmar, dlatego nie ma chętnych. Sam ekspert zaznacza, że gdyby chciał pogorszyć swoją jakość życia, taką pracę dostałby od ręki.
Medycyna ratunkowa to jeden z najbardziej wymagających, ale i fascynujących obszarów medycyny. Wymaga błyskawicznej reakcji i ogromnej wiedzy ze wszystkich dziedzin. To wdzięczna praca – ratowanie ludzkiego życia daje satysfakcję, której nie zapewni żadna inna specjalizacja. Jednak lista minusów jest tak długa, że nawet astronomiczne wynagrodzenie nie rekompensuje codziennego koszmaru.
Agresja pacjentów, przeciążenie, brak wsparcia systemowego, zagrożenie pozwami sądowymi i ciągły stres – to cena, której nie da się wyrazić w złotówkach. Sytuacja na SOR-ach jest lustrem stanu całej polskiej służby zdrowia. System nie wytrzymuje obciążenia, a jego niewydolność najboleśniej odbija się na tych, którzy stoją na pierwszej linii frontu. Dopóki nie zostaną naprawione fundamenty – finansowanie, organizacja pracy, bezpieczeństwo personelu – żadne pieniądze nie przekonają medyków do podjęcia tej samobójczej misji.